10/22/2011

Jesień z melancholią: propozycje płyt (no 2)

Podobno włączył mi się jesienny spleen. Wspaniale słyszeć takie rzeczy!
Kontynuuję mój cykl, pomimo subtelnych napomnień ze strony Miszki.
Na ostatnich zajęciach dowiedzieliśmy się, że w kwestionariuszu badającym osobowość artyści uzyskują wysoki wynik na skali psychotyczności (na równi z psychopatami i przestępcami). Pomyślałam o moich ulubionych twórcach, a szczególnie o tych, którzy „nie dali rady”. Postanowiłam, że zagoszczą w dzisiejszym odcinku jesiennego cyklu.
Wybrałam 2 osoby, które odebrały sobie życie. Własnymi rękoma (bo nie przez złoty strzał czy zapicie się). <motyw z "Psychozy">

1.    „Unknown Pleasures” Joy Division

Kilka lat temu zabierałam się do tej płyty „jak pies do jeża”, no kłuło cholernie. Na początku przytłoczyła mnie ta mroczna atmosfera. Przypomniało mi się moje gimnazjalne spotkanie z Burzum.
Kolejne przesłuchania, czytanie tekstów, wnikanie w biografię Curtisa - pozwalają lepiej zrozumieć i oswoić. Niepokój pozostaje. Nie potrafię odizolować muzyki od Iana Curtisa. Widzę jego bladą nieprzytomną twarz, obłęd i ogromny smutek w spojrzeniu, ruchy ryby wyrzuconej z wody, w końcu samobójczą śmierć. To nie była kreacja, Curtis nie żartował. No chyba że był fanem czarnego humoru...



Miałam zachęcić, a nie straszyć. Wracam do płyty. 10 dobrych piosenek, zupełnie innych od dzisiejszego "grania". Trudna w odbiorze, ale opłaca się wysilić. Sporo osób nie słucha Joy Division, bo "nie są masochistami" albo "boją się, że wyskoczą przez okno". Głupie gadanie.


i to wszystko bez narkotyków. No chyba że leki na epilepsję tak działają.



2.    "XO" Elliott Smith

        Teraz zwrot o 180 stopni. Przyznam się na początku, że to jedna z moich ulubionych płyt.  Jest cudowna. Przyjemna dla ucha, bardzo melodyjna, a przy tym niezwykle liryczna (nie w tani sposób). Piosenki nie przypominają łkania typu "boziuu, ależ ja jestem nieszczęśliwy, pomóż mi".  Czuć za to zagubienie, nieprzystosowanie do świata, rozczarowanie. Bardzo dobre teksty. Głos Elliotta - wisienka na torcie. Bez ozdobników, popisów. Czujesz bliskość, o której wspominałam już w notce o J.Lekmanie.




 W odróżnieniu  od Joy Divison, podczas obcowania ze Smithem czuję się bezpiecznie. To taki przyjazny smutek, skłaniający do refleksji. Bez strachu. Przeraża jedynie fakt, że  ten świetny facet zrobił sobie coś tak okropnego.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz