7/29/2011

"Je suis Morrissey", 22.07.11 Kraków

MoTo był okropny dzień, zdecydowanie. Jeszcze gorsze było to, że się skończył. Czekałam na niego kilka miesięcy. Wszystko źle. Pogoda angielska, PKS mknący po najbardziej dziurawych drogach w okolicy, nerwy, sprzeczki, dworcowa toaleta. Stoję w kolejce do wejścia, nogi bolą, a ekscytacji brak. Za godzinę występ ulubionego muzyka, a ja się nawet nie cieszę, ludzie mnie denerwują (tańcząco-piszczące nastolatki z piwem), czuję starość.
   Koncert się zaczyna - na scenie zespół The Heartbreaks: 4 indje boje, słodcy, niepokorni w vintage ciuszkach - sła bi zna. Zmęczyli mnie przez te pół godziny (Prawie jak Moderat przed Radiohead). Ich piosenki i styl są tak mało oryginalne, że nie ma szans na rozpoznanie ich w radio. Może jestem zbyt surowa, moje nastawienie zapewne zaważyło na ocenie.




Bardziej od supportu spodobał mi się mini seans - na "prześcieradle" wyświetlono archiwalne teledyski oraz fragmenty brytyjskich programów telewizyjnych ( kabaret, wywiad z Lou Reedem). Dźwięk był niestety fatalny.

O 21 (punktualnie, co do minuty, szok) na scenie pojawił się zespół Morrisseya. Muzycy ubrani byli w czarne koszulki z napisem "Fuck fur" - trochę klimaty PETA, Dżołany i innych obrońców, ale to nic. Na samego Moza publika musiała chwilkę poczekać, pokrzyczeć, wiadomo.
Setlista:
1. Intro
2. I Want The One I Can’t Have - mocny, dobry początek
3. Irish Blood, English Heart
4. You Have Killed Me
5. I’m Throwing My Arms Around Paris
6. Speedway
7. Ouija Board
8. Action Is My Middle Name
9. One Day Goodbye Will Be Farewell
10. You’re The One For Me, Fatty
11. Scandinavia
12. Satellite of Love (Lou Reed cover)
13. I Know It’s Over
14. Everyday Is Like Sunday
15. There Is A Light That Never Goes Out - 13,14,15 - najmocniejsza triada
16. Alma Matters
17. Meat Is Murder - Morrissey jak to Morrissey.. wspomniał o McDonald's i KFC
18. First Of The Gang To Die - na bis
Wszystko dobrze zaśpiewane, dobrze zagrane, energetyczne, emocjonalne.
Sam Morrissey budził we mnie skrajne emocje, myślę, że taki był jego zamiar. Prowadził grę z publicznością (najbardziej rozbawiło mnie, gdy przedrzeźniał skandującą z polsko-rosyjskim akcentem publikę - Mo-RRRRRi- SEj!), często się odwracał, połknął jakąś tabletkę, ściskał fanom dłonie (trochę w stylu królowej Elżbiety... i ten wielki sygnet). Dziwny człowiek, patrząc na niego, nie mam bladego pojęcia, co myśli i czuje. Dla mnie Morrissey, to dwudziestolatek z lat 80, poeta, dekadent w rozchełstanej koszuli, serce The Smiths. Teraz jest kimś innym, ale nadal ma w sobie ten niepokój, arogancję i czar.
Obawiałam się też publiczności, niepotrzebnie (były wyjątki, patrz początek notki). W większości byli to ludzie po 30stce, 40stce, niezbyt wylansowani. Nie spotkałam też wielu psychofanów zrobionych na Moza i hipsterskich szesnastolatków. Nie było pogo jak na Muchach..a nic, nieważne;)
Po koncercie byłam lekko wzruszona, smutna i wkurzona, jak to ja. Później zapieprzanie przez pół Krakowa, siedzenie z bezdomnymi na dworcu, drzemanie w pociągu. Na początku notki chyba skłamałam... Przecież to był wspaniały dzień.







Zainteresowanych odsyłam na "jutube", jest tam już sporo nagrań z koncertu.
Marlene