4/22/2012

Spring is here again

Przebłysk wiosny trafił do mojej głowy. Wczoraj poczułam ogromny apetyt na muzykę, która nie składnia do rzucenia się pod pociąg ("nie masz wesołej muzyki na kompie"). Porzuciłam melancholijne pieśni na ten łikend! Wszystko zaczęło się od przypomnienia sobie tego utworu:

Blur - Tender


Zaczęłam wczoraj tańczyć w pokoju wycierając kurz, śpiewać i wyobrażać sobie, że należę do chóru gospel. Później oświecona powiedziałam do siebie "jaka piękna piosenka" (zapomniałam, że nie jestem sama w pokoju). Trochę mnie to teraz martwi.
Ostrzegam - to ten rodzaj piosenki, która wkręca się w myśli przez kilka dni.

Zespół odkryty przeze mnie na nowo - Cocteau Twins - czyli piękna Elisabeth w towarzystwie 3 mężczyzn (brzmi jak początek opowiadania erotycznego...). Bardzo oryginalne brzmienie, które z początku mnie nie zachwyciło. Nie mam pojęcia dlaczego. Jak dobrze, że się nawróciłam!

Cocteau Twins - Lorelei



Jak już się rozpędziłam, to zaproponuję jeszcze kilka "wiosennych" utworów.

"The life pursuit" jest zdecydowanie najbardziej wiosenno-radosnym albumem a dorobku Belle and Sebastian.  Mój ulubiony utwór z krążka to "Funny Little Frog", ale dziś zaproponuję inny - tak słoneczny, że aż parzy:

Belle & Sebastian - Another Sunny Day



Jak wiadomo - wiosna nie tylko słońcem stoi. W tej piosence znajdziemy wers "Another rainy day" (ależ psikus!)
Uwaga! Przed Państwem łysy mistrz wizerunku - Brian Eno

Brian Eno - Needles in the Camel's Eye


Na koniec zespół bardziej kolorowy od tęczy. Kevin Barnes (człowiek, którego przyrodzenie widział cały świat) i jego ekipa. Tym, którzy widzieli koncert na offie polecam powspominać, a tym, którzy nie byli...współczuję!

Of Montreal - Lysergic Bliss



Marlene

4/07/2012

WCZAS ODNALEZIONY: The Wedding Present - Seamonsters

Nowy cykl, pod który podpiąłem refleksje na temat Hood i Roxy Music, ma na celu przybliżenie płyt zapomnianych, mniej popularnych, którym warto poświęcić swój czas.

Dlaczego akurat Seamonsters? Pomyślmy: nie potrafiący śpiewać wokalista, obdarzony w dodatku odpychająco brzydką barwą głosu, prościutkie, budowane przy pomocy kilku akordów kompozycje, teksty o miłości... Nie, to nie może być dobra płyta! I owszem - jest co najmniej znakomita.
Nie wiem, może to ożywczy prąd roku 1991 podziałał motywująco na brytyjski skład (pamiętacie Loveless, Spiderland? Ała)... Na szczęście nikogo to nie powinno obchodzić, gdyż otrzymujemy dziesięć nieoczywiście znakomitych piosenek. Śmiem podejrzewać, że to właśnie w tym braku oczywistości tkwi sekret Morskich Potworów.  W tym, że pomimo tego iż możemy dokładnie przewidzieć, w którym kierunku rozwinie się dana kompozycja (a zazwyczaj nie rozwija się wcale, nie licząc przewidywalnego crescendo, haha), potrafię czerpać szaleńczą przyjemność podczas odsłuchu. Znikąd pojawia się synergia, David Gedge nieświadomie przemienia się w wielkiego alchemika, a bezradny słuchacz, pozbawiony tym razem szkiełka i oka, dziwi się trzyminutowym piosenkom inkrustowanych audialnym złotem.
Dobrze, a co z realnym wpływem, wynoszącą ponad przeciętność oryginalnością? - zapyta niewierny. Chciałbym bardzo, aby dziesięć początkowych sekund Heather nie streszczało całego dorobku Placebo. Co gorsza, wspomniany fragment, gdyby go ubrać w format utworu, byłyby najlepszą piosenką Briana Molko i spółki!


Wydaje się, że pisząc o The Wedding Present warto wspomnieć o zapomnianej kategorii autentyczności - jest coś absolutnie szczerego i romantycznego w tych naiwnych wyznaniach, nieporadnie artykułowanych słowach ("I told her all about you and I don't think she even cared" vs "What made you want to take him there?/What made you think I wouldn't care?").
Nie da się przecenić roli Steve'a Albiniego przy powstawaniu płyty. Dzięki produkcji eksponującej surowy potencjał gitar i perkusji, dzięki pozytywnej amerykanizacji - w rozumieniu niezależnego amerykańskiego rocka - całkiem przyjemny band z pogrobowców angielskiej tradycji postpunkowego grania przeistoczył się w kosmopolityczny twór, bez problemu pokonujący przestwór Oceanu Atlantyckiego.
I gdybym potrafił napisać to, co sobie myślę, to napisałbym, że uchwycenie fenomenu tej grupy pozwala zrozumieć istotę muzyki rockowej.

Top 3 ulubionych fragmentów:
3. Hałaśliwa kulminacja w Lovenest = nie rozumiem.
2. Minutowe outro Rotterdam, gdzie nie pada ani jedno słowo.
1. Końcówka Dalliance, gdy na tle pędząco-przyśpieszających gitar Gedge ledwo nadąża z pocałunkami.


Paweł